Piątek weekendu początek. Podczas gdy cała pracująca Warszawa wyjeżdżała na weekend za miasto/ zaczynała imprezowy maraton/ sprzątała mieszkanie* ja wybrałam się na dawno umówioną wizytę do mojego ginekologa.
Lubię mojego lekarza. Jest miły, kompetentny, można do niego zadzwonić na komórkę, a jeśli nie odbierze to na pewno oddzwoni. Do tego jest całkiem przystojny, co sprawia, że zawsze podczas badania transwaginalnego tłumię w sobie chichot, kiedy słyszę: "pośladki odrobinę do przodu". Dosłownie gryzę się od wewnątrz w policzki żeby się nie roześmiać jak 12- latka na dźwięk słowa "penis".
Wracając do wizyty: odwiedziłam Pana doktora z kompletem badań. Mijają 3 miesiące od kiedy odstawiłam tabletki antykoncepcyjne i zaczęliśmy się znowu starać. Z badań krwi wyłonił się niezaskakujący obraz: za dużo testosteronu, za mało progesteronu. Jeszcze żeby było śmiesznie najprawdopodobniej początki niedoczynności tarczycy. Siedziałam spokojna: po co mam się denerwować? Co to da?
Lekarz: spróbujemy wystymulować owulację
Ja: dobrze
Lekarz: Zapiszę Pani leki
Ja: w porządku
Lekarz: zapraszam dodatkowo na monitorowanie cyklu
Ja: super
Lekarz: proszę się nie martwić. Będzie dobrze
Ja: aha.
Wyszłam z receptą na peceowate szlagiery: Clostilbegyt, zwany CLO plus Luteina. To na początek. Po czterech nieudanych cyklach wizyta w klinice leczenia niepłodności. Boję się.. tak bardzo chcę żeby się udało..
Jestem dziwnym przypadkiem PCO. Jedynym objawem tej choroby jest u mnie bezpłodność. Jestem lata świetlne od nazwania siebie otyłą, nie mam problemów z nadmiernym owłosieniem, a moja cera też nie stanowi jakiegoś dramatu. W sumie powinnam się cieszyć, nie?:
Hurra!! Jestem tylko bezpłodna! Mogłoby być dużo gorzej! Jupiii!
(Ironia)
*niepotrzebnie skreślić